
„Rumunia. Pęknięte lustro Europy” – Dorota Filipiak
4 sierpnia, 2021
Spodziewałam się błądzenia po nikomu nieznanych rumuńskich wioskach. Spodziewałam się gawędziarskiej narracji, która z opisywania tego, na co akurat Filipiak patrzy, czego doświadcza przechodzi do całkiem ciekawych lekcji historii Rumunii. Spodziewałam się i obszernych fragmentów poświęconych temu, co w Rumunii jest nie rumuńskie, a co się rumuńskim stało po podpisaniu traktatu w Trianon. Król Karol I Hohenzollern-Sigmaringen zrobił dla naddunajskiego kraju wiele dobrego. W dobrym momencie mu się też zmarło. Płakano po nim okrutnie, ale i cieszono się w głębi duszy, bo wizja walki po stronie państw centralnych niespecjalnie Rumunów radowała. Ententa gwarantowała bliskie stosunki z Francją, a w tamtym czasie wszystko, co francuskie lepszym było od tego co niemieckie.
Po lekturze książki Doroty Filipiak “Rumunia. Pęknięte lustro Europy” możemy mieć z kolei wrażenie, że wszystko, co węgierskie przewyższa rumuńskie. Czasem nawet, jak w wioskach na granicy Węgier i Rumunii, rumuńszczyzny człowiek nie uświadczy – ani w kulturze, ani w języku, ani w menu. Po ponad stu latach przyłączenia tych ziem do Rumunii, nadal aktualnością wybrzmiewają słowa Victora Orbana: “Węgry – kraj, który ze wszystkich stron graniczy sam ze sobą”. Sama tej płynności granic nie doświadczyłam, ale syn mojej koleżanki po powrocie z Satu Mare stwierdził ze złością i oburzeniem, że nie szło dogadać się z nikim. Bo nikt w Satu Mare po rumuńsku nie mówi. Takich miast i wiosek w książce Filipiak wymienia wiele. Aż trudno uwierzyć, że trafia do nich przypadkiem. Trzeba jednak zaufać autorce i dać się porwać w głąb kraju. Gdzieś przecież musi być rumuńskość w Rumunii. Może przy okazji zgubimy po drodze bezpańskie psy i śmieci będzie mniej. Tu pozwolę sobie na małą dygresję, bo o śmieciach w Rumunii co nieco wiem.
Najwięcej przewala się ich w Bukareszcie, co zawsze mnie dziwiło. Śmietników w stolicy nie brakuje (czego nie można powiedzieć o Warszawie), mimo to Rumuni uparcie niepotrzebną zawartość kieszeni, opakowania covrigów zjedzonych pospiesznie w drodze do pracy, papierowe kubki po kawie kupionej w MegaImage wyrzucają na ulicę. Żeby to chociaż robili dyskretnie! Nic z tych rzeczy. Prosto w oczy patrząc służbom porządkowym, wywalają wszystko, jak leci. Wystarczy wyjechać z Bukaresztu do Braszowa i śmieci znikają. W Transylwanii nawet się je segreguje. W Rășinari widziałam nie tylko różnokolorowe kontenery, ale i mieszkańców, którzy po skończonym targu zbierali je i umieszczali w odpowiednim pojemniku. Rzecz w tamtym momencie dla mnie niesłychana. To różnica kulturowa między południem Rumunii, w której nomen omen rządzi bałkański pierdolnik, a Transylwanią. Sasko-węgierska spuścizna drzemie nie tylko w historii tego regionu. Rumunom udzielił się niemiecki porządek do tego stopnia, że współczuli mi, gdy mówiłam, że na co dzień mieszkam w zakurzonym i głośnym Bukareszcie. Niemałe znaczenie odgrywa tu perspektywa – Filipiak porównywała Rumunię do Węgier, ja Bukareszt z Transylwanią.
To spoglądanie na Rumunię przez pryzmat jej północnego sąsiada może nieco zakrzywiać rzeczywistość. Oczywiście daleko mi do Rumunów, którzy bez zastanowienia wykrzykują, że Transylwania od zarania dziejów to ziemie rumuńskie i tylko rumuńskie. Bliżej mi do tych, którzy w dyskusji skłonni są powiedzieć, że Transylwania to… Transylwania. Nie Rumunia i nie Węgry. Takich Rumunów spotkałam na swej drodze wielu i żadnego Węgra gotowego do podzielenia tej opinii (mieszkałam w Budapeszcie pół roku, z kilkunastoma miałam okazję wypić i piwo, i palinkę podczas gorących dyskusji o historii):
Mówi się, że Rumuni żyją tym, co jest i tym, co będzie, nie patrzą wstecz, nie zajmują się historią. Ale w ich kraju od historii uciec nie sposób, a jedną z głównych ról grają w niej Węgrzy, którzy z kolei sprawiają wrażenie, jakby nie myśleli o niczym innym poza przeszłością.
Biedni Węgrzy faktycznie do tej pory nie pogodzili się z utratą Transylwanii. Żyją w cieniu traumy traktatu z Trianon. Po samym Budapeszcie można zrobić wycieczkę szlakiem pomników, na których Siedmiogród jawi się niczym wyrwane gołymi rękami serce z mapy Wielkich Węgier. Nie mam w sobie takich pokładów współczucia dla nich jak Filipiak. I Węgrzy, i Rumuni mają swoje za uszami. Autorka wspomina o braku tolerancji dla mniejszości węgierskiej, a była ona ni mniej, ni więcej tylko odwetem za brak tolerancji dla mniejszości rumuńskiej, co podkreślał m.in. Cioran:
Zaczęło się od strachu na widok węgierskich policjantów, skończyło na zmuszaniu rodziców do niemówienia po rumuńsku; władze życzyły sobie, by rozmowy prowadzono po węgiersku. Rumuni byli tam (w Sibiu) kimś w rodzaju niewolników – ale służyli nie Niemcom, lecz Węgrom.
Na szczęście żadna ze stron nie wojuje mieczem. W Cluj-Napoca nadal stoi pomnik węgierskiego króla Macieja Korwina, w Sibiu nie tknięto tabliczek opisujących zabytki w języku węgierskim, a w Sighișoarze na interaktywnej wystawie “The Dracula Investigation” nikt nie wmawia turystom, że Vlad Tepes był Rumunem i nic go z Węgrami nie łączyło. Węgierskość w Rumunii dostrzega się na każdym kroku. Nie przysłonią jej nawet gęsto wywieszone rumuńskie flagi. Filipiak po trosze ma rację – historia Rumunów nie interesuje, ale tylko do momentu, w którym to im czegoś nie zabrano jak np. Besarabii. Co rusz można natknąć się na wlepki, wypisane sprejem na budynkach i tamach hasłem “Basarabia e România”. Adrian Cioroianu w przedmowie do polskiego wydania “Nie możemy uciec przed naszą historią” napisał:
Oczywiście, że historia mówi i o dobru, i o złu, i o ofiarach, i o katach, i o bohaterskich czynach, i o niewyobrażalnych okropnościach. Ale choć to tak wygląda, musimy się pogodzić z naszą historią i poznać ją jak najlepiej. Jeśli mamy co pomścić, to możemy się rozprawić – w sensie intelektualnym – z łajdakami, dyktatorami, wykonawcami tortur, historycznymi przestępcami, a nie z całą tą dziedziną jako taką. W tym sensie uważam, że historia jest na dłuższą metę opowieścią piękną i godną poznania, nawet jeśli nie wszystkie jej rozdziały, w tym czy innym momencie, są świetlne.
Rumuni wydają się być pogodzeni ze swoją historią, ale niekoniecznie chcą ją poznać, jak najlepiej. Lucian Boia określił to “patriotyzmem formy, nie treści”. Więcej w tym ziaren prawdy niż można przypuszczać. W drodze z lotniska do nowego mieszkania w Bukareszcie wdałam się w dyskusję ze starszym Rumunem taksówkarzem. Był pod wrażeniem mojej wiedzy o jego kraju. Gorzko i ze smutkiem opowiadał o młodym pokoleniu, które nawet nie wie, kim był Ceaușescu. Postawione w centrum byłych węgierskich miast flagi rumuńskie mówią, że to ziemie rumuńskie. Szkoda czasu na zastanawianie się, jakie flagi wisiały przed nimi. Inaczej wygląda kwestia przyznawania się do dziedzictwa rzymskiego, dackiego, łacińskiego, francuskiego. Te nie kojarzą się z prześladowaniami, niewolą i barbarzyństwem, łatwiej więc je zaakceptować, a nawet się nimi szczycić, mitologizować i w niektórych przypadkach naciągać.
Całkiem spora liczba zapisków o Węgrzech w książce Filipiak nie tyle przeszkadzała mi w lekturze, co najpierw zaskoczyła, a potem – zwłaszcza, jak ponownie zerknęłam na okładkę i podtytuł, i odstawiłam w kąt myśli pełne uwielbienie dla Rumunii, uświadomiła, że autorka z prawdą się nie mija. Filipiak-historyczka operuje datami, nazwiskami, wydarzeniami i faktami, z którymi trudno dyskutować. Wciska je dosyć swobodnie przed lub po wyjściu z roli Filipiak-reporterki. Wybaczam jej częste i długie wywody o węgierskich wpływach, bo po nich szybko się reflektuje i zabiera mnie do miejsc, których jeszcze nie miałam okazji odwiedzić. Jest w niej zachwyt, ale i świadomość, że gdyby nie pewne wydarzenia, postaci i zachowanie ludzi, wszystko to, na co patrzy jeszcze piękniejsze mogłoby być. To spostrzeżenie odnosi się głównie do większych miast, np. Sighișoary i Bukaresztu. Zastane krajobrazy, mimo wszystko, nadal oferują całą gamę doznań i niespodzianek.
W świadomości wielu Rumunia albo nie istnieje, a jeśli już to kojarzy się z wampirami lub Cyganami. Co bardziej oczytani przywołają na dokładkę dyktatorską parę szaleńców. Filipiak walczy ze stereotypami o Rumunii. Udowadnia, że często pomijany przez turystów kraj, ma wiele zalet, których próżno szukać gdzie indziej. Jej dzikość nie powinna przerażać, brak dobrej jakości dróg skłaniać do odwrócenia się na pięcie. W Rumunii nie drogowskazy i tabliczki zaprowadzą Was do zapierających dech w piersiach widoków tylko dziecięca ciekawość i gotowość do pójścia przed siebie. Tak podróżował po niej Stasiuk i jak to on opisał wszystko obrazami. Filipiak przyznaje, że wszystko od niego się zaczęło, a właściwie od “Jadąc do Babadag”. Zapiski autorki nie mają w sobie nic ze stasiukowej melancholii. W innych aspektach historii też grzebie. Filipiak znalazła własny język i styl, by opisać Rumunię. Pisarzy łączy tylko skakanie z tematu na temat i wzdychanie za nieuformowanymi przez człowieka przestrzeniami i pierwotnymi zapachami. Przyłączam się i ja do nich. Nasze trio może z powodzeniem powtórzyć za Emilem Cioranem, że włóczenie się po marginesach Europy lepsze jest aniżeli “popłynięcie z prądem zachodniej dekadencji”.
Jeśli po przeczytaniu pierwszych stron książki Doroty Filipiak stwierdzicie, że za dużo w niej o Węgrzech, nie zniechęcajcie się. Czytajcie dalej, bo to nadal książka o Rumunii. Filipiak widzi ją w pękniętym lustrze, w którym kawałek węgierski większym się zdaje od pozostałych. Warto mu się przypatrzeć.