CZYTAJ ARTYKUŁ
Tatiana Ţîbuleac “Lato, gdy mama miała zielone oczy”

Tatiana Ţîbuleac “Lato, gdy mama miała zielone oczy”

Podziel się, szerz miłość i piękno :*

Długo zastanawiałam się od czego zacząć recenzję debiutanckiej powieści Tatiany Ţîbuleac “Lato, gdy mama miała zielone oczy” w tłumaczeniu Dominika Małeckiego. Od cytatu z książki? Trochę banalne, ale w tym wypadku wskazane i przede wszystkim skuteczne. Mogę się założyć, że dowolny fragment bardziej przekonałby Was do lektury niż moje niekontrolowane zachwyty nad nim (a będzie ich tu sporo). Od zarysu fabuły? Jest porażająco prosta i nieskomplikowana, i nie nad nią tak się rozczulałam. Książkę przeczytałam dwa razy i na pewno będę chciała do niej wracać jeszcze nieraz w przyszłości. Póki co chciałabym Was przekonać, że warto po nią sięgnąć. Achów i ochów na końcu języka mam setki, jeszcze więcej w głowie, choć chodzą po niej nieuporządkowane. Ich liczba mnie autentycznie przeraża i stąd wzięła się najpierw frustracja, a potem bezradność. Bo jak tu o tak niezwykłej powieści pisać zwykłym językiem? 

Trudno uwierzyć, że książka o tak subtelnym, pełnym czułości tytule rozpoczyna się od pełnego gniewu wyznania:

Tego ranka, gdy nienawidziłem jej bardziej niż kiedykolwiek, mama skończyła trzydzieści dziewięć lat. Była mała i gruba, głupia i brzydka. Najbardziej bezużyteczna ze wszystkich matek, jakie dotąd istniały. Przyglądałem się jej przez okno: sterczała przed bramą szkoły jak żebraczka. Zabiłbym ją odłamkiem myśli. Obok mnie, cisi i spłoszeni, przechodzili rodzice. Smutna zbieranina sztucznych pereł i tanich krawatów, która przylazła, żeby zabrać swoje nieudane dzieci, schowane tu przed światem. Oni chociaż się wysilili i weszli do środka. Mama miała gdzieś i mnie, i to, że jednak ukończyłem szkołę.

Wrażenie, że będę miała do czynienia z narracją zbuntowanego nastolatka w okresie dojrzewania szybko mija. Nie mija natomiast antypatia do Aleksego, wręcz rośnie z każdym “gdybym mógł, w ułamku sekundy zamieniłbym ją na jakąkolwiek inną matkę”, “byłem odrażającym wytworem niedorzecznie białego ciała”. Trudno czytać te pełne pogardy słowa, trudno nie zadawać sobie pytania, co za nimi stoi? Jakiej podłości doświadczył narrator od swojej matki? Odpowiedź poznajemy bardzo szybko i jest nią uczucie obojętności, wręcz zapomnienia o istnieniu własnego dziecka. Smutek porzucenia w miarę upływu lat przechodzi w niechęć aż w końcu osiąga najwyższy stopień nienawiści połączonej z obrzydzeniem i wstydem. Ţîbuleac rozpoczyna swoją debiutancką powieść mocnymi i bulwersującymi słowami, które, podobnie jak uczucia syna do matki, łagodnieją strona po stronie. Za pogorszenie się relacji na linii matka-syn i za ich polepszenie odpowiada… śmierć. Mołdawsko-rumuńska pisarka na niecałych 150 stronach świetnie pokazała jej wpływ na żyjących, sposoby (nie)radzenia sobie z uczuciem straty. Bo to właśnie śmierć jest cichym bohaterem książki Ţîbuleac. Czai się na niemal każdej stronie, a gdy w końcu któryś z bohaterów odważy się ją przywołać, wszystko staje się jasne. Zaczyna się rozumieć zachowanie matki Aleksego, jak i jego samego. Rzadko przechodzą mnie ciarki podczas lektury, jeszcze rzadziej łzy napływają do oczu. Ţîbuleac dokonała niemożliwego za pomocą takich między innymi zdań:

Chciałem jednak, żeby mama choć trochę pamiętała również o mnie – swoim drugim dziecku, wypchniętym na świat przez tę samą nieświadomą macicę. Chciałem, żeby przyszła do mnie wtedy – nie musiała mnie pocieszać ani pytać, jak się czuję – i powiedziała, żebym zszedł jej z oczu na siedem miesięcy, a potem zobaczymy. Byłaby to uczciwsza i dojrzalsza postawa wobec chłopca, który wówczas wciąż sikał do łóżka i który nawet dziś, jako dorosły człowiek, zastanawia się, czy mógł uratować siostrę od śmierci. Gdyby tak mi powiedziała, zrozumiałbym ją i pozwoliłbym jej swobodnie okaleczać sobie klatkę piersiową. Sam wymyśliłbym dla niej tysiąc wymówek, spisałbym je swoją dziecięcą ręką i ukryłbym dyskretnie w jej ustach, by w odpowiednim czasie wszystko mi wyjaśniła. Mama jednak do mnie nie przyszła, nic nie powiedziała, nie zawołała mnie. Mama wybrała inną drogę.

Sprawiła, że płakałam i drżałam. I zazdrościłam jej niewyobrażalnie ogromnego wyczucia słuchu, daru łączenia ze sobą pozornie kłócących się ze sobą określeń. Wydobywania z nich wszystkiego, co najgorsze i najlepsze zarazem. Zliryzowana i spoetyzowana proza Ţîbuleac doprowadza do jeszcze jednego. Do uczucia skończoności po przeczytaniu każdego akapitu. Jej kropki nie są zwykłymi znakami interpunkcyjnymi. To trochę jak czytanie sentencji Ciorana, który zawsze zostawia mnie z uczuciem “to jest to, nie ma nic więcej do dodania”. 

Wielokrotnie wspominałam już, że siła literatury rumuńskiej nie tkwi w fabule. Próżno szukać w niej sensacyjnych zwrotów akcji, intryg, zaskakujących upadków i wzlotów bohaterów. To wszystko przenosi się na płaszczyznę językową i stylistyczną (w tym miejscu należą się wielkie brawa i uznanie dla tłumacza, Dominika Małeckiego, który zresztą nie pierwszy już raz, udowodnił, że czuje melodyjność i istotę języka rumuńskiego). I tak Ţîbuleac sprawiła, że prosta konstrukcja powieści oparta na pojednaniu syna z matką, nie do końca przemyślane i często dla mnie niezrozumiałe fakty biograficzne z życia bohaterów nie rażą, bo emocje, których doświadczyłam podczas lektury dzięki dojrzałemu warsztatowi pisarki przyćmiły mi to wszystko. 

Jedna odpowiedź do “Tatiana Ţîbuleac “Lato, gdy mama miała zielone oczy””

  1. „Mialem ochote upchnac ja w pralce i nastawic program gotowania. Zamknac w zamrazarce i wyciagnac stamtad rozkruszona. Napromieniowac. W tamtych chwilach, gdy pod powiekami migaly mi wykrzywione od smiechu twarze kolegow i maslane oczy Jude, gustujacej w sprosnych zartach chlopakow, chcialem widziec mame martwa”. „Oddalbym ja na przemial, a zaczalbym od wlosow. Tylko jedna rzecz nie pasowala w calej tej historii – oczy. Mama miala zielone oczy, tak piekne, ze marnowanie ich na te sfermentowana twarz wydawalo sie gruba pomylka”. „Poczulem, ze po tym ’my tez’ chce natychmiast byc z mama, teleportowac sie, zniknac, zrobic cokolwiek, byleby znalezc sie przy niej. Przewinac to lato do tylu jak nagranie i wrocic do dnia, kiedy przyszla – mala i gruba – odebrac mnie ze szkoly w swoje urodziny. Odnienawidzic ja i powiedziec, ze ma piekne oczy, zanim mnie zapyta”. To bardzo intymny monolog bohatera o jego trudnej relacji z matka. I byla to najpiekniejsza historia o milosci dziecka do rodzica, jaka kiedykolwiek czytalam. Milosci trudnej bo zaczynajacej sie od dzieciecej nienawisci, spowodowanej przez poczucie samotnosci, odrzucenia i traume, ale powoli ewoluujacej w cudowna i poruszajaca bliskosc. Aleksy w swoim monologu nie przebiera w slowach, nie stopuje swoich emocji, jest dobitny, bezposredni, miejscami brutalny. Ale jest tutaj tez wiele wrazliwosci, momentow, ktore rozwalily mnie na milion kawalkow, i w ktorych lzy laly mi sie tak, ze juz nie widzialam liter. To jedna z najlepszych ksiazek jaka przeczytalam w tym roku i na pewno zostanie ze mna na dlugo. Jako ksiazkowa masochistka uwielbiam smutek wyzierajacy z kazdej strony, smutek, cierpienie oraz niezrozumienie. Ten tytul pochlonelam blyskawicznie, z nieukrywana ciekawoscia. Niestety nie skradl mojego serca, raczej nie zapisze sie w pamieci na cale zycie, ale ten piekny styl, prosty i dosadny jezyk, miesista i zyciowa historia sprawiaja, ze jednoznaczna calosciowa ocena to dla mnie wielka niewiadoma. Doceniam, aprobuje i polecam, a z drugiej strony zaluje, iz czegos mi jednak zabraklo – czegos nieuchwytnego, nie do konca skonkretyzowanego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz również